Od dziecka kochałam zdjęcia i wszystko co z nim związane. Oglądałam albumy wielokrotnie, męczyłam, przekładałam, sprawdzałam każdy detal na zdjęciach. Czasami przepalone, czasami zrobione w pełnym słońcu, czasem w cieniu, często w ciemnych salonach na imieninach bliskich, zawsze z fleszem. Dostałam od mamy kliszówkę, którą kupili razem z tatą, gdy zrobiłam pierwsze kroki na wakacjach, bo chcieli to uwiecznić. Czasami czuję się jakby fotografia wybrała mnie sama, a nie ja ją. Kiedyś kupienie aparatu, to był niezły wydatek, nawet takiego najzwyklejszego. A koszt kliszy? Lepiej nie mówić. I można było zrobić 24, albo 32 zdjęcia i weź tu bądź człowieku przy zdjęciach spontanicznym…
A tu złapać dziecko, które ma 10 miesięcy i które zamiast chodzić, stwierdzało że kocha sprint i nikt go nie złapie.
Następny aparat jaki pojawił się u nas w domu?
To była cyfrówka – mój brat dostał ją na komunię. Brat jest młodszy ode mnie o 4 lata, czyli z prostej matematyki wychodzi, że następny aparat był dopiero po 12 latach. Czy mu go podbierałam? No przecież, nie mogło być inaczej.
Jego to średnio interesowało, albo mi się tylko tak wydawało.
Robiłam zdjęcia wszystkim i wszystkiemu, chociaż karta pamięci też nie była zbyt duża, ale to już nie kilkanaście zdjęć, a około 300 i można było USUWAĆ to co się nie udało, programy graficzne? Pfff… były tylko dla profesjonalistów.
Notabene, po 18 latach żywot tej cyfrówki zakończył mój syn, ale on też kocha robić zdjęcia – wyczuwam konkurencję. 😀
Następnie był mój pierwszy lumix, na którego uzbierałam w liceum podczas pracy u cioci w wakacje. Nie miał wymiennej optyki i w sumie nie bardzo go kochałam, niewiele też zdjęć nim zrobiłam. Potem życie buntowniczki wzięło górę i wrzuciłam go do szuflady.
Poznałam mojego obecnego męża w tym samym czasie kiedy kupiłam ten aparat.
I on już wiedział… A ja dalej żyłam w przekonaniu, że się do tego nie nadaję i basta.
Kilka lat później zrobił zrzutkę z rodziną i znajomymi na mój aparat już taki poważniejszy, był to Canon 1100D, a miłością do tej marki zaraził mnie nasz wspólny kolega Mateusz.
Od tamtej pory nie potrafię już funkcjonować ze sprzętami innej marki, czy wrzuciłam go potem do szuflady? Jakże by inaczej. Myślałam, że jest dla mnie za słaby, a prawda jest taka, że za słaba byłam ja. Bo poddałam się błędnemu myśleniu, że tylko dobry aparat zrobi ze mnie fotografa.
Znowu potem nastąpiła zmiana aparatu, znowu za sprawą zrzutki mojego faceta, rodziny i znajomych. Ja nie miałam takiego uporu, jak mój mąż. To dzięki niemu jestem tu gdzie jestem. Miałam Canona eos 7D i co? I znowu po czasie rzuciłam go w kąt.
Dopiero po urodzeniu syna, stwierdziłam, że warto coś z tym zrobić. I tak zaczęłam robić zdjęcia, coraz chętniej, coraz więcej. Znowu męczyłam rodzinę i znajomych, każdy krzaczek na spacerze był mój, a mój syn obiektyw widział równie często, jak podajnik mleka w postaci bimbałków na zawołanie.
Jakoś poszło, wtedy zaczęłam za bezcen robić pierwsze chrzty. Praca na krawędzi. YOLO, nie zapomnę tego nigdy. Jeden aparat, jeden slot na kartę, zero perspektywy na ratunek, jeśli by się coś posypało. NIGDY WIĘCEJ takich rzeczy. Drogi początkujący fotografie, jeśli to czytasz weź sobie tę radę do serca. Zawsze miej drugi aparat i zapas kart w zanadrzu.
Teraźniejszość…
Obecnie działam na dwóch lustrzankach marki Canon, mam zabezpieczenie w postaci wielu kart pamięci, baterii, lamp. No jestem ready to go, żeby robić najlepszą robotę pod słońcem.
Jestem przygotowana na każdą ewentualność, robię wszystko żeby jakość moich usług wyszła na jak najwyższy level, ale liczy się moja precyzja, moje doświadczenie i to jak postrzegam obecnie fotografię.
Mąż pomógł mi nie zgasić wiary w to, że fotografia to jest to co powinnam robić.
Drogie Pary Młode, życzę Wam żebyście widziały w sobie zawsze to co najlepsze, tak jak mój mąż widzi w to we mnie, nawet jeśli ja sama czasami tego nie widzę.
I ten tekst dedykuję jemu, bo bez niego nic nie miałoby sensu. <3